Określenie "Cienkiej czerwonej linii" mianem filmu wojennego jest ogromnym uproszczeniem. Dzieło Terrence'a Malicka jest dramatem wojennym z większym naciskiem na słowo "dramat". Trudno uniknąć
Określenie "Cienkiej czerwonej linii" mianem filmu wojennego jest ogromnym uproszczeniem. Dzieło Terrence'a Malicka jest dramatem wojennym z większym naciskiem na słowo "dramat".
Trudno uniknąć porównań "Cienkiej czerwonej linii" do "Szeregowca Ryana": oba filmy trafiły do kin w 1998 roku, ich akcja toczy się podczas drugiej wojny światowej, oba posiadają gwiazdorską obsadę, ich reżyserami są znakomici twórcy i oba trwają prawie trzy godziny. Nie dajcie się jednak zwieść – to dwie całkowicie różne pozycje. Podczas gdy film Spielberga przypomina raczej pokaz sztucznych ogni, "Cienka czerwona linia" jest poematem pełnym dywagacji na temat świata duchowego, dobra i zła, natury oraz tego, jaką rolę odgrywa w niej człowiek. Podczas gdy początek "Szeregowca Ryana" jest bardzo intensywny, w filmie Malicka przez pierwsze 40 minut nie pada ani jeden strzał – co tylko potęguje nasze odczucia, gdy w końcu on pada. Różnicę widać również w palecie barw obu tytułów. U Spielberga wszystko jest szare i brudne – ma nam to przypominać, że wojna to koszmar. Malick z kolei swój film utrzymuje w jasnej tonacji, a żywe kolory sprawiają, że miejsce akcji wydaje się rajem, do którego człowiek powinien udać się raczej w celu podziwiania przyrody, a nie toczenia wojny.
Przy tak doborowej obsadzie nie ma mowy, by któryś z aktorów był słabym punktem filmu. Na szczególne słowa uznania zasługuje Nick Nolte, który gra tu charyzmatycznego pułkownika. Jest on bardzo ekspresyjny w swym zachowaniu, a przy tym wiarygodny – każda scena z jego udziałem jest znakomita i zapada w pamięć. Jednak największym atutem tego tytułu są przepiękne zdjęcia autorstwa Johna Tolla. Praca kamery jest znakomita – wydaje się ona płynąć nad polem bitwy, a detale takie jak kropla krwi padająca z rozpędem na źdźbła trawy to czysty artyzm. Zbliżenia na zwierzęta, ujęcia drzew czy światła słonecznego prześwitującego przez liście… To wszystko dodaje "Cienkiej czerwonej linii" metafizycznego wymiaru. A natura jest tutaj wszechobecna.
Z początku nie za bardzo odpowiada użycie wielu narratorów – z czasem jednak widz się do tego przyzwyczaja. Bohaterem tego filmu nie jest bowiem jedna osoba, a oddział żołnierzy. Słysząc ich myśli dowiadujemy się, że każdy z nich jest inny, wyznaje różne wartości i z innych powodów walczy – jednego do działania motywuje myśl o powrocie do swojej żony, podczas gdy innym kieruje ślepa ambicja. Może nie podobać się również fakt, że niektórzy bohaterowie po prostu znikają – biorą udział w bitwie, by w późniejszym etapie filmu już się nie pojawić. Można jednak założyć, iż był to zabieg celowy. Bo czy taka sytuacja nie ma miejsca na polu walki? W wojnie bierze udział mnóstwo żołnierzy, a nie wszyscy dotrwają do jej końca. Niektórych kojarzymy wyłącznie z twarzy i w tym całym chaosie łatwo jest stracić z nimi kontakt, nie wiedząc co się z nimi dzieje.
Nie ma co ukrywać – ten tytuł nie jest dla każdego. Jeżeli ktoś oczekuje od filmu wojennego wyłącznie akcji, wybuchów i strzelanin – lepiej niech trzyma się od tej pozycji z daleka. Jeżeli jednak ktoś wymaga od filmu wojennego czegoś więcej – koniecznie powinien zapoznać się z "Cienką czerwoną linią".